Wersja polskaDeutsch versionEnglish version Relacje z podróży - Peru, Islandia i inne Kontakt
Szukaj
RELACJE

Egipt 2004
Wenezuela 2004
Islandia 2003
Peru 2000
Kaukaz 2000


Dziennik podróży do Peru  11.09.2000-9.10.2000 część pierwsza - Amazonas

11.09.2000
Lecimy, lecimy, lecimy ..... nie ma końca !!!! A to dopiero minęły 3 godziny lotu na trasie Amsterdam – Lima. Zostało jeszcze 11 !!! Może jakoś przeżyjemy, zwłaszcza, że na okrągło nas czymś karmią i to nawet nieźle.   
Mieliśmy międzylądowanie dla zabrania paliwa na Arubie. Nie dane nam było jednak dotknąć arubańskiej ziemi, bo nie chcieli nas wypuścić z lotniska. Aruba jest taka sobie, płaska i jakaś taka dymiąca. Dobrze, że lecimy dalej.
    21.30. Jesteśmy w hotelu. Nie jest najtańszy – 10 $ od osoby ze śniadaniem. Lotnisko w Limie – koszmar, stada naganiaczy, jakieś półlegalne „informacje turystyczne”. Hotel jest jednak ładny i czysty. Niedługo Tomek z Marcinem pojadą na lotnisko po Gosię, a ja zostaję.
    Pierwsze wrażenia z Limy dość przygnębiające – brudno, biednie i ludzie niezbyt mili. Ale to ogromne miasto i chyba trzeba jak najszybciej się stąd  wynosić. Dwa dni tu chyba jednak spędzimy organizując sobie dalszą podróż.. Dzisiaj po drodze z lotniska widzieliśmy  Corollę załadowaną 11 osobami, autobusy jak na bardzo starych amerykańskich filmach, dzieciaki samopas biegające nocą po mieście i przeraźliwie chude psy. Jutro będziemy oglądać to w dzień.
    Aaa !!! Lima –  Qorpawasi Youth Hostel. Av. Jose Pardo de Zela 887, Lince.
Lima

12.09.2000
    Cały dzień łaziliśmy po Limie. Nie jest tak źle, choć to przeraźliwie brzydkie miasto. Kupiliśmy po dłuższych zabiegach bilety do Tarapoto za 58 $. Zaznajomiliśmy się z bardzo miłą dziewczyną z agencji turystycznej. Dzięki niej odwiedziliśmy Miraflores i zjedliśmy krowie serca ! Dowiedzieliśmy się też jak targować się z taksówkarzami. Poza tym zwiedziliśmy zabytkowe, ale dość zaniedbane centrum, katedrę i powłóczyliśmy się po mieście. Jutro przeniesiemy się do innego, tańszego hotelu w samym centrum.
    Zjedliśmy dziś na obiad Menu del Dia za 6 soli.
W Limie cały czas jest mgła i smog i nie jest zbyt ciepło, tak na wyczucie jakieś 18 stopni. Czasami czuje się coś w rodzaju mżawki, jakby ta mgła skraplała się na twarzy.
W centrum Limy bieda, na obrzeżach niewyobrażalna bieda, a w Miraflores jak w każdym europejskim mieście – w sumie ogromny kontrast.
   
13.09.2000
    Dzisiaj rano przenieśliśmy się do nowego hotelu. Hostal de Las Artes jest w centrum, jest ładny i o połowę tańszy. 40 Soli za pokój dwuosobowy z łazienką. Potem poszliśmy do biura turystycznego odebrać nasze bilety do Tarapoto. Potem na obiad składający się z sałatki z awokado, ryżu z kotletem i frytek, soku i banana na deser – zapłaciliśmy 5 soli. To jest życie !
    Po południu pojechaliśmy do dzielnicy Pueblo Libre do muzeum Herrery. Bardzo ładne same muzeum i ogród, a zbiory to przepiękna stara biżuteria złota i srebrna, ogromna ilość glinianych naczyń z różnych epok, część z nich ze zdobieniami o tematyce erotycznej, tkaniny, płaszcz utkany z piór i wiele innych ciekawych rzeczy. Wróciliśmy do centrum (targowanie się z taksówkarzami mamy opanowane do perfekcji). Trochę jeszcze połaziliśmy po starym mieście, zjedliśmy ciastka w cukierni (dobre !!!). wróciliśmy do hotelu i przepakowaliśmy plecaki (część rzeczy zostawimy). Wrócimy tu prawdopodobnie za tydzień.
    Aaa ! Marcin się uparł, żeby pojechać taksówką-garbusem. No i pojechaliśmy – trzy duże osoby na tylnym siedzeniu, było wesoło.
 
14.09.2000
    Rano wzięliśmy taksówkę na lotnisko, mieliśmy o 9.00 wylot do Tarapoto. Samolot wbrew naszym obawom ładny, po prostu europejski standard. W samolocie dostaliśmy śniadanie. Lot trwał godzinę. Widać było jak przelatywaliśmy nad Andami – niesamowite widoki. Wysiedliśmy – i co ? GORĄCO !!!
    Po wyjściu z lotniska (przedtem chwila stresu, czy nasze bagaże doleciały razem z nami, ale mają tu pod tym względem porządek) obskoczyli nas mototaksiarze (coś w rodzaju rikszy z motocyklem). Wzięliśmy takie dwie (3 sole sztuka) i pojechaliśmy do Tarapoto znaleźć autobus. Okazało się, że wywieźli nas na coś w rodzaju stacji gdzie można było wziąć auto lub pick-upa na podróż do Yourimaguas (tłumaczyli, że autobusy strajkują).   
    Spotkaliśmy tam Brazylijczyka, który mówił po angielsku i był z jakiejś agencji zajmującej się lasami deszczowymi. Opowiadał nam dużo o selvie i radził co powinniśmy zrobić i zobaczyć, a przede wszystkim polecił przewodnika mówiącego po angielsku i przyprowadził go nam. Wynajęliśmy go, po dłuższych targach stanęło na 100 $ od osoby za cztery dni (przewodnik, łodzie, jedzenie). Zapowiedział nam masę atrakcji, np. pływanie z różowymi delfinami.   
    Wynajęliśmy samochód za 100 soli za przejazd do Yourimaguas. I pojechaliśmy – 130 km po ledwo uklepanej drodze przez dżunglę – zajęło nam to cztery godziny. Zatrzymaliśmy się na początku, żeby kupić wodę do picia i cos do zjedzenia. Wszyscy poszli do sklepiku tylko ja zostałam z przewodnikiem, który zadał mi serię testowych pytań. Czy spróbuję mięsa krokodyla, węża i ... małpy – wyglądał na bardzo usatysfakcjonowanego moimi twierdzącymi odpowiedziami. Ja tam wszystkiego mogę spróbować choć przy małpie miałam chwilę wahania.  Po wylądowaniu w Yourimaguas zatrzymaliśmy się w bardzo ładnym hostalu (z polecenia przewodnika) za 20 soli od osoby. Po szybkim prysznicu (mieliśmy szare i sztywne włosy od kurzu) poszliśmy zakupić hamaki, a potem coś zjeść (3,5 sola za zupę i drugie). Po krótkim spacerze (tubylcy strasznie się nam przypatrują) wróciliśmy do Hotelu (Luis Antonio) i luli ostatni raz w cywilizowanych warunkach. Jutro o 9.30 wyruszamy.
 
 
15.09.2000
    Wróciliśmy na śniadanie do knajpki Copacabana. Zjedliśmy zestaw śniadaniowy składający się z soku wyciśniętego z papai, patatów i smażonego jajka za 2,5 Sola.
    Z hotelu zabrał nas przewodnik i motocarro pojechaliśmy do portu. Nasz statek „Henry” ma dolny pokład towarowy i górny pasażerski gdzie równiutko rozwieszone między wieloma innymi są nasze hamaki.
    Trwa załadunek towaru, ponieważ wygląda na to, że potrwa to jeszcze trochę z Gosią i Marcinem idziemy do miasteczka. Spotkaliśmy tam pana z małpką, który jest chyba kimś w rodzaju kościelnego w tutejszym kościele. Wziął on klucze od księdza i wprowadził nas na kościelną wieżę skąd był bardzo ładny widok na miasteczko i rzekę.
    Teraz leżymy w hamakach na statku i czekamy na odpłynięcie. Miało nastąpić około 11, ale jest już 12.30. Kapitan zadecyduje kiedy odpłyniemy, na razie wciąż trwa załadunek pomarańczy.
    Jest już 14.15, a my wciąż stoimy, ładują teraz krowy i byki (na brzegu spora liczba gapiów, którzy śmieją się i klaszczą gdy jakaś krowa np. spadnie z trapu), niestety nie widać końca załadunku.
    Jesteśmy absolutnie jedynymi białymi i wzbudzamy nielichą sensację. Miejscowi są przyjaźni i nic nie nachalni. Pomagają nam bezinteresownie i tylko Tomek wciąż psuje nam nastrój gadaniem, że na pewno zaraz zażądają od nas pieniędzy za swoją pomoc.
    Będziemy teraz jedli to co dla nas przygotował przewodnik.
    Było bardzo dobre. W dużych liściach zawinięty był ryż z kurczakiem, jajkami, oliwkami i bardzo ostrym sosem. Do popicia woda z kokosa (i do zjedzenia miąższ).
    Wciąż stoimy, a teraz po bykach ładują banany.
 
16.09.2000
    Wczoraj w końcu wyruszyliśmy ok. 16.00 (chyba). Spanie w hamakach okazało się świetną sprawą, są bardzo wygodne.
    Dziś na śniadanie dostaliśmy coś w rodzaju owsianki (chyba z ryżu i mleka, może nawet mleko było od tych krów które z nami podróżują) i bułki i chleb w kształcie krokodyla.  Pan w wielkim kotle gotował tą zupę dla wszystkich pasażerów i załogi.
    Wysiadaliśmy ze statku za Lagunas w miejscu gdzie nikt inny nie wysiadał. Działo się to wszystko w koszmarnie ulewnym deszczu. Statek przybił do przeciwległego brzegu, niż ten na którym mieliśmy wysiąść. Przewodnik znalazł człowieka z łodzią, który miał nas przewieźć na drugi brzeg. Zapakowaliśmy się do dłubanki, której brzegi ledwo wystawały nad lustro wody (wszystko w ulewie) i z jednym zgaśnięciem silnika na środku rzeki udało nam się jakoś dobić do brzegu.
    Chatka w której mieszkamy nie ma ścian, ale ma dach z palmowych liści, który jest nad podziw szczelny. To jest chata przyjaciół naszego przewodnika. Zamieszkuje ją bliżej nie sprecyzowana ilość ludzi, nie mogę się połapać, kto jest czyim dzieckiem, wujkiem, siostrą, szwagrem, itd. Jedyna wada, że wciąż leje deszcz, a wszystkie komary z całej okolicy zleciały się pod jedyny w tej części dżungli dach i gryzą straszliwie. Nasze rozmaite środki przeciw komarom nic na to nie pomagają, a tylko widok jak się w panice nimi smarujemy i spryskujemy rozbawił niemal do łez naszych gospodarzy.
    Ciuchy i buty mamy mokre i cześć rzeczy w plecakach niestety też. Może w końcu przestanie padać i uda nam się to wysuszyć.
    Dostaliśmy śniadanie – omlet, bardzo dziwną rybę (przewodnik mówi, że jest prehistoryczna) i gotowane, zielone  banany, które smakują niemal identycznie jak ziemniaki.
    Właśnie wyszło słońce i z Marcinem (Gosia z Tomkiem śpią) wynieśliśmy nasze ciuchy na takie stoły, które normalnie służą do suszenia ryb.
    Słońce teraz tak praży, że wszystko szybko poschło, a my dostaliśmy obiad. Ryż (przywiózł go nasz przewodnik, tutaj ryżu nie mają), smażone banany i rybę coś jakby w sosie curry. W smaku po prostu rewelacja. Nasza gospodyni to mistrzyni w przyrządzaniu ryb.
    Byliśmy łowić ryby. Popłynęliśmy canoe. Chłopaki wysiedli wcześniej i dostali jeden koniec sieci, a my mieliśmy drugi i zatoczyliśmy łodzią krąg. Potem wyciągało się wszystko na brzeg. Złowiliśmy kilka catfish i dwie duże płaszczki, które atakują kolcami w ogonie i wstrzykują jad. Podobno choruje się potem dwa – trzy dni.
    Po powrocie dostaliśmy kolację. Ryba, ogromna, jakby podwędzana – pyszności i frytki z juki też bardzo smaczne. Jedynym problemem jest nie najlepszy smak wody. Smakuje trochę jak rozcieńczona, przypalona kawa zbożowa. Potem poszliśmy spać na karimatach, pod moskitierami – genialny wynalazek.
    Spaliśmy około dwóch godzin i nasz przewodnik obudził nas o 23.30 i poszliśmy polować na aligatory. Szliśmy ścieżką wzdłuż rzeki i każde z nas miało chyba solidnego stracha. Mieliśmy latarki i przykazanie, oświetlenia dokładnie wszystkiego zanim uczynimy następny krok. Widzieliśmy jakieś owady, pająki i ogromną żabę. Doszliśmy do jakiegoś rozlewiska czy bagien i wypatrywaliśmy aligatorów. Trzeba było trzymać latarkę na wysokości oczu, kucnąć i spokojnie wypatrywać. Po chwili zaczęliśmy dostrzegać światło które odbijało się w krokodylich ślepiach. Nasz gospodarz, który szedł razem z nami zszedł niżej i ze swojej zabytkowej strzelby jednym strzałem miedzy oczy zabił paskudę. Aligator duży nie był, miał niecały metr długości. Ale był nasz !!! Pełni wrażeń wróciliśmy do chaty i poszliśmy spać.
 
17.09.2000.
    Rano po śniadaniu (smażona ryba i gotowana juka) spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy, karimaty, śpiwory i moskitiery i poszliśmy w głąb dżungli. Szedł z nami nasz przewodnik oraz gospodarz z żoną, która miała dla nas ugotować małpę. Droga była dosyć ciężka. Dżungla mimo suchej pory jest bardzo wilgotna, wszędzie jest błoto po kostki, jest duszno i bardzo gorąco. No i oczywiście moskity, aż się cieszą na nasz widok zwłaszcza, że pocimy się straszliwie i chyba już całkiem wyraźnie śmierdzimy. Po drodze ścinaliśmy owoce, które wyglądały jak duże kolczaste orzechy rosnące w grupach po kilka. Po odcięciu czubka takiego owocu okazuje się, że ma on cztery komory wypełnione sokiem, lub galaretką w przypadku bardziej dojrzałych. Soczek jest smaczny i doskonale gasi pragnienie.
    Szliśmy tak około 3,5 godziny, i co ? Myśleliśmy, że nie może być już gorzej, a tu czekał na nas szałas, a właściwie jego marne resztki. Był to dach z palmowych liści wsparty na kilku drągach. Przewodnik i Marcin ścinali palmowe liście, każdy trzeba było rozdzielić na pół i ułożyliśmy z nich nowe posłanie na ziemi. Trochę też poszło na wzmocnienie dachu. Na tej palmowej „podłodze” można było rozłożyć karimaty i rozwiesić moskitiery. Gosia po drodze do obozu miała nieprzyjemną przygodę, zaatakowało ją stado owadów które powkręcały się w jej włosy. Ja ze swoich krótki włosów kilka sztuk mogłam spokojnie wyjąć palcami.
    Jesteśmy totalnie ubłoceni i mokrzy. W całym swoim życiu nie byłam tak brudna. Ciuchy nie zmieniane od kilku dni, brud już się chyba z nich niedługo zacznie sam obsypywać.
    Tak więc ja i Gosia zostałyśmy w obozie, a Marcin i Tomek z przewodnikiem i gospodarzem oddalili się kawałek w poszukiwaniu jakiejś owocowej palmy. Chcieli ją ściąć, aby dostać się do owoców na jej czubku. Musieli więc wykarczować chaszcze które zasłaniały pień. W czasie ścinania, wyszedł z nich wąż. Nasz gospodarz musiał go zabić. Przyszli do obozu ciągnąc go za sobą. Przewodnik powiedział że mieliśmy dużo „szczęścia”, że spotkaliśmy tego węża ponieważ jest on bardzo rzadki. Nazwał go „królem selvy”. Był bardzo ładny, długości ok. 2,5 metra, pręgowany, brązowo-rudy. Atakuje pyskiem i wstrzykuje jad wszystkimi czterema zębami jednocześnie wyrywając mięso jak pies, a także kolcem umieszczonym na końcu ogona, którym również wstrzykuje jad. Jest bardzo jadowity, po pól godzinie od ukąszenia następuje śmierć. Przewodnik odciął głowę węża i gotował ją w puszce na ognisku, aby wyjąć z niej zęby.
    Jestem pełna podziwu dla „ludzi dżungli”, którzy poruszają się po niej z dużą wprawą i szybkością, a jednocześnie nic nie umyka ich uwadze. Po drodze wypatrzyli masę różnych stworzeń, opowiadali nam o rozmaitych trujących i leczniczych roślinach, wypatrzyli ślady geparda, który przechodził kilka godzin wcześniej tą samą ścieżką. My to wszystko byśmy po prostu rozdeptali tracąc przy tym życie dość szybko.     Zjedliśmy obiad na dużych liściach zamiast talerzy i wypiliśmy lemoniadę z dzikich limonek i wody ze strumyka (raz kozie śmierć !!! Byliśmy straszliwie spragnieni).
    Mieliśmy pójść w nocy znów do dżungli, ale rozpadał się deszcz. Przewodnik powiedział, że to selva płacze ponieważ zabiliśmy jej króla.
    Poszliśmy spać. I któż by przypuszczał – nawet brudny do nieprzytomności człowiek, w środku dżungli, która robi wprost niewyobrażalny hałas, na ziemi po której łażą skorpiony może zasnąć snem sprawiedliwego.
    Komary pokąsały mi spody stóp, bo w czasie snu przyłożyłam je do moskitiery !!!
 
Kuchnia naszych gospodarzy

18.09.2000
    Rano poszliśmy na krótki spacer do selvy. Obserwowaliśmy ptaki, słychać było najróżniejsze odgłosy, ale widać niewiele. Zrobienie jakiegokolwiek zdjęcia również jest praktycznie niemożliwe ponieważ obiektyw od tej wszechobecnej wilgoci jest straszliwie zaparowany. Przewodnik pokazał nam trochę ptaków i opowiadał jak dżungla wygląda w porze deszczowej. Na drzewach widać dokładnie jak wysoko podchodzi woda.
    Wróciliśmy, zwinęliśmy obozowisko i ruszyliśmy w drogę powrotną. Piliśmy w drodze wodę ze ściętych lian – rewelacja ! Przejrzysta i czyściutka, no i smak jak najlepsza źródlana woda.
    Po dotarciu do chaty Cyryla dostaliśmy tutejsze pomarańcze. Są bardzo soczyste, ale dość kwaśne. Nam spragnionym po marszu przez dżunglę smakowały jednak bardzo.
    Przewodnik kazał nam się spakować i dużym, motorowym canoe popłynęliśmy kawałek w dół rzeki do osady położonej u zbiegu Rio Maranion i Rio Nucuray. W porównaniu do poprzedniego miejsca – totalna cywilizacja. Wykąpaliśmy się w rzece, umyliśmy ubłocone buty i wypiliśmy sobie po piwie. Oczywiście osada nie ma takich rzeczy jak prąd, ale ma mały sklepik i domy ze ścianami.
    Nieco później w trzech małych canoe, w których wiosłuje się tylko jednym wiosłem wyruszyliśmy na poszukiwanie szarych i różowych delfinów rzecznych. Przewodnik nawoływał je charakterystycznym gwizdem. I były !!! Widzieliśmy ich całe stadka. !
    Później pojechaliśmy rozegrać mecz do sąsiedniej wioski. „Nasi” wygrali, nasz przewodnik grał doskonale, a Tomek strzelił gola. Po powrocie dostaliśmy kolację. Smażoną rybę i spagetti. Mieliśmy się położyć i czekać na statek który miał przypłynąć między 2 a 5 rano. Właśnie w momencie kiedy się zbieraliśmy do snu przybiegł przewodnik i powiedział, że statek już przypłynął. Pożegnaliśmy się serdecznie. Przewodnik pomógł nam rozwiesić jeszcze hamaki. I tak podróżujemy statkiem m/f Gorelmar do Iquitos. To jest już wyłącznie towarowy statek, przewozi banany i co tam kto da po drodze oraz nielicznych pasażerów (najczęściej są to właściciele przewożonego ładunku). Ludzie z brzegu dają znak w nocy światłem, a w dzień machają szmatą aby się zatrzymał.
 
Chaty na brzegu Rio Maranon

19.09.2000
    Tak więc płyniemy statkiem towarowym. Spaliśmy w ładowni razem z różnymi workami, beczkami, świniami, kurami, kogutem i kilkoma innymi pasażerami. O godzinie 7 rano obudził nas gong wzywający na śniadanie. Dostaliśmy coś w rodzaju kaszki ryżowej z bananami i obwarzanki. Mnie to bardzo smakowało, wciągnęłam dwie porcje kaszki.
    Teraz siedzimy na dachu i piszemy, czytamy, leżymy, opalamy się. Jest bardzo przyjemnie, wieje lekki wiaterek.
O 12 w południe dostaliśmy obiad (ja nie jadłam) ryż, gotowany banan, ryba razem z łbem i oczami. Marcin mówił, że poza ośćmi niewiele w niej było.Jeszcze raz się zatrzymaliśmy i wzięliśmy kolejny ładunek – ogromne ryby, które leżą pod hamakiem Marcina, kilka świń, które przeciągnęli przez nasze bagaże i jakieś beczki. Po prostu „arka Noego”. Świnie są jakieś niespokojne, cały czas piszczą, a silnik bardzo głośno pracuje.
    Płyniemy dalej wypatrując dopływu Ucayali, bo w tym miejscu zaczyna się Amazonka, a o to nam chodziło, żeby przepłynąć choć kawałek po Amazonce. Ktoś z załogi mówi nam, że w Iquitos powinniśmy być około 4 rano. Przyszedł pan kapitan z listą pasażerów i skasował pieniądze za przejazd, po 25 soli od osoby. Raczej śmieszna cena jeśli zauważyć, że rejs jest razem z wyżywieniem i jest długi – 1,5 doby.
    Widoki po drodze były przepiękne, dżungla jest taka tajemnicza, żywotna, hałaśliwa. Był też przepiękny zachód słońca. To niezapomniane wrażenia.
 
Zachod slońca na Amazonce
20.09.2000
    Jesteśmy w Iquitos. Przypłynęliśmy w nocy, wcześniej niż plan przewidywał, bo ok. drugiej. Od razu z portu pojechaliśmy motocarros do hostalu „Florentina” do którego wizytówkę polecającą dał nam nasz przewodnik. Nawet trochę nam z tego powodu spuścili z ceny. Hostal jest w miarę czysty i ładny, ale w łazience był karaluch długości 4 cm. Najważniejszy jednak w tej chwili jest prysznic. Rano, wieczorem i w ciągu dnia – co za ulga. Zmyliśmy z siebie te pokłady brudu. Moje i Gosi nogi wyglądają jak po ciężkiej ospie. Dzieciaki widząc nas w krótkich spodenkach na ulicy, krzyczą za nami „mosquitos, mosquitos !” Chyba uważają, że jesteśmy szurnięci, skoro mimo tych „mosquitos” byliśmy w dżungli. W mieście komarów nie ma, mimo, że po drugiej stronie rzeki widać dżunglę.
    Teraz kiedy to piszę czekamy na śniadanie w Bar-Restaurant-Polleria „Los Portales”. Zjedliśmy znakomite śniadanie – sadzone jajka, frytki z bananów, tosty z dżemem i świeży sok ananasowy.
    Oddaliśmy ciuchy do pralni, panie chyba były zdegustowane stanem naszej odzieży. Teraz siedzimy na internecie i rozsyłamy maile do rodziny i znajomych. Kupiliśmy też bilety powrotne do Limy za 49 $.
    Dzisiejszy dzień był bardzo udany. Poszliśmy wszyscy do Belem na targ i do dzielnicy biedoty. Domy są budowane na palach, bądź belkach z balsy, aby unosząca się w porze deszczowej woda nie zrobiła zbyt wielkich szkód.
    Tomek zachowywał się trochę dziwnie, ale okazało się, że źle się czuje i wrócił z Gosią do hotelu. Ja z Marcinem włóczyliśmy się jeszcze po rynku, oglądaliśmy różne tutejsze medykamenty, znaleźliśmy nawet liście koki. Potem jeszcze poszliśmy na deptak nad Amazonkę i na ciacho do cukierni. A potem zaczęło padać, około 16 – jak codziennie tutaj. Odebraliśmy ciuchy z pralni, nie jestem zachwycona ich stanem, są niedoprane, ale przynajmniej nie śmierdzą.
    Wróciliśmy do hotelu po Gosię i Tomka i razem poszliśmy na obiad. Po obiedzie spacerek. Wieczorem poszliśmy do knajpki w której była muzyka na żywo. Grali i śpiewali znakomicie – dwóch starszych panów, jeden na gitarze, drugi na bębnach. To już były takie brazylijskie rytmy, różne salsy, itp. Wypiliśmy też z Marcinem pisco-sour i jeszcze jakąś lokalną wódkę na spróbowanie. To był bardzo mile spędzony wieczór.
    Iquitos bardzo mi się podoba. Jest trochę kontynentalne i trochę dzikie dzięki obecności Amazonki i selvy. Ma swój klimat i nastrój i mimo biedy jest w nim siła miasta, które powstało na kawałku ziemi wydartej dżungli. Szkoda, że tak krótko tu jesteśmy, mam wrażenie, że mogłabym zostać tu na długo. Moi towarzysze podróży chyba nie podzielają mojego zachwytu. W przewodnikach Iquitos jest opisane bardzo nieprzychylnie, ciekawe dlaczego nikt nie dostrzega uroku jaki ma to miejsce.
 
Iquitos - bar w dzielnicy Belem

21.09.2000
    Siedzimy na lotnisku. Znów zapłaciliśmy opłatę lotniskową – 12 soli. Prawdopodobnie nasz samolot do Limy ma opóźnienie. Dzisiaj lecimy liniami Aero Continente, a przylecieliśmy do Tarapoto liniami Tans.
    Przylecieliśmy do Limy o czasie, w samolocie dali nam śniadanko. Poszliśmy do hotelu de Las Artes gdzie były nasze zostawione rzeczy, przepakowalismy po raz kolejny plecaki. Wcześniej kupiliśmy bilety do Huancayo na jutro rano. Znów włóczyliśmy się po Limie. Jedliśmy obiad, ciastka, podroby z rusztu – chyba nawet trochę przesadziliśmy z ilością tego jedzenia. W Limie jest teraz chłodniej niż jak byliśmy tu poprzednio.
    Widzieliśmy kolejne studenckie demonstracje. Policji było bardzo dużo, ale wszystko przebiegało dość spokojnie. Rozmawialiśmy z anglojęzycznym Peruwiańczykiem na ulicy. Bardzo chciał nam wyjaśnić na czym całe to zamieszanie polega. Wyglądało jednak na to, że sam się w tym gubi. Z jednej strony imponują mu Stany Zjednoczone, a z drugiej podoba mu się Kuba. Oni chyba wszyscy w tej chwili tutaj trochę skłaniają się ku komunizmowi. Mówiliśmy mu, że wiemy co to jest komunizm i że lepiej trzymać się od niego z daleka, ale chyba nam za bardzo nie wierzył.
 
Motoriksze w Iquitos
Część druga -  Andy

Wspomnienia spisała Monika Ros......icz


| Strona główna |

Copyright © 2001-2005 Szczecin  Stempel Service & RMT